Przez dłuższy czas kładłem się wcześnie spać. Samotny sierpień ścielił się wokoło mojej głowy, niczym najbardziej uciążliwa migrena. Zasunąwszy szczelnie aluminiowe żaluzje, chroniące mnie przed natrętnym, coraz pełniejszym wraz z upływem dnia, blaskiem krwiście czerwonego słońca, szedłem spać, bezmyślnie zapatrzony w nagły mrok, który zdawał się być w te dnie zupełnie nieprzenikniony. Sen nadchodził szybko lecz trwał, jak gdyby był zakotwiczony na ogromnej mieliźnie, z przerwami, z płytkimi marzeniami, zupełnie nieprzewidywalny, jeśli za normę przewidywalności przyjmujemy wielowymiarowy ośmiogodzinny sen. Wakacje zdawały się ciągnąc w nieskończoność, choć z drugiej strony w niesamowitym tempie pędziły na spotkanie nieuniknionego.
Bałtyk był tego roku nadzwyczaj ciepły, aż z niedowierzaniem w głosie, pan o przyjemnej aparycji intonował ze swoim pięknym teatralnym zaśpiewem, prognozę pogody od właśnie takiej informacji. Bałtyk był ciepły, i nawet jeśli to była wina globalnego ocieplenia, nie miałem zamiaru tego marnować. Pływałem często i dużo, właściwie całe pogodne dnie spędzałem na plaży lub w wodzie.
Wybrałem akurat miasto K. dlatego, że chlubiło się pięknymi piaszczystymi plażami, podobno najpiękniejszymi na całym polskim wybrzeżu, oraz nadzwyczajnym wprost urodzajem dobrze utrzymanej zieleni. Samo to było na tyle zaskakujące, ze zdecydowałem się bez większego zastanowienia spakować bagaże i wyjechać. I wbrew moim obawom, okazało się, iż była to prawda. Plaże były szerokie i czyste a piasek pięknie wręcz rozdrobniony. I co wydawało mi się najważniejsze, nie było turystów. Tak jak gdyby ktoś zupełnie zapomniał o tym ślicznym miejscu. Pojawiające się od czasu do czasu twarze ludzi, okazywały się twarzami autochtonicznej ludności zagubionej nieco wśród meandrów koła fortuny.
Zaplanowałem sobie, że tamtą noc spędzę na plaży. Pogoda zapowiadała się znakomicie – gorący dzień miał przejść w ciepłą, i bezchmurną noc – chyba pierwszą od czasu mojego przyjazdu. Postanowiłem więc skorzystać z okazji – a nuż więcej się w życiu nie nadarzy. Pierwszy raz w historii miałem całkowitą rację.
Wieczór cienkimi pasmami, wydłużonego prostokątnego cienia zawitał do pokoju. Uznałem, ze już czas. Spakowałem najpotrzebniejsze rzeczy – ręcznik, ciepłe koce, chilijskie wino, kupione w pobliskiej winiarni, o dość naciąganej reputacji, oraz trochę jedzenia.
Do plaży były bez mała dwa kilometry. Wieczór pachniał lasem sosnowym, wobec czego droga, zdawała się skrócić w czasie. W końcu wyszedłem po sporej wydmie na plaże, w moim ulubionym miejscu, gdzie las wprost koegzystował z plażą, pojedyncze drzewa stały po parę metrów w piasku i wydawało się, że zatrzymane w miejscu oczekują na coś lub kogoś kto je obudzi i pozwoli otrząsnąć się z przybywającego z każdym podmuchem wiatru piachu. Może dlatego lubiłem tak to miejsce, zdawało mi się w jakiś magiczny sposób ezoteryczne, po odejściu miało się wrażenie, że następnego dnia zastanie się tu sam piach, że nocą drzewa ożyją i odejdą w głąb lasu. Nic takiego oczywiście nie następowało, ale dziwne wrażenie ulotności pozostawało.
Rozłożyłem koc na pustej plaży i usiadłem. Czekałem na zachód słońca, lecz do niego wciąż było daleko. Poszedłem więc popływać.
Woda była chłodna i podziałała na mnie trzeźwiąco. Poczułem się lepiej niż po długim zdrowotnym śnie. Wykąpany siedziałem na kocu i spoglądałem jak niewielkie fale rozbijają się o resztki, wystającego z wody, starego falochronu. Miałem właśnie otworzyć butelkę wina z kolejnym złym przeczuciem co do zawartości, gdy kątem oka spostrzegłem jakiś ruch na morzu. Na ostatnim paliku falochronu stała dziewczyna. Jej długie, ciemne włosy, tańczyły do wtóru rozbijających się o brzeg fal. Byłem tak zauroczony widokiem, że dopiero po chwili uświadomiłem sobie, jak komicznie wyglądam, zamarły w pół ruchu, z winem w jednej ręce, w drugiej z korkociągiem wbitym w piach. Spojrzałem raz jeszcze w miejsce gdzie stała przed chwilą, lecz już jej nie było. Była jedynie Twoim pragnieniem, marzeniem – pomyślałem sobie, i na powrót zacząłem mocować się z zapiaszczonym korkociągiem. Jej obraz pozostał jednak w mojej wyobraźni i nie chciał za nic odejść. Patrzyłem teraz na to, na co nie zwróciłem uwagi w pierwszej chwili. Na piękne długie nogi, połyskujące w odbitym od wody świetle, na kształtne piersi, okryte mokrym podkoszulkiem. Patrzyłem w jej twarz, obecną przy mnie, jak gdyby odległość nie miała kompletnie wpływu na fakt odbierania szczegółów piękna. Jej usta, nos, oczy, podbródek czy czoło jawiły mi się tak ostro i tak pełne konturów, ze poczułem jak cały płonę. Na policzkach pojawił się rumieniec wstydu. Nie miałem się jednak kogo wstydzić oprócz samego siebie – plaża na powrót była przecież bezludna.
Korek leżał już na piachu, wraz z feralnym korkociągiem. Podnosiłem właśnie do ust wino, wpatrzony w malutką falę, która powoli robiła się coraz większa i większa i nagle stała się Nią. Nie potrafiłem uwierzyć swoim oczom – to nie mogła być prawda, kobiety nie wyłaniają się z fal. A oto Ona na grzbiecie fali, pojawiła się, niczym nimfa wodna – ucieleśnienie zmysłowości i piękna. Stanęła, popatrzyła wokoło, mokry żółty podkoszulek lekko drgał na jej piersiach, włosy ślizgały się po jej ładnych ramionach - poczułem płomień pożądania zapalający się gdzieś wewnątrz mnie, gdzieś gdzie nie potrafiłem sięgnąć wzrokiem.
Patrzyła na mnie, pięknymi oczami, których zielony blask, oślepiał mnie, mimo, ze odległość pomiędzy nami, nie pozwalała mi tego zauważyć. Skierowała się w moją stronę. Popatrzyłem wokoło szukając kogoś innego na plaży, zupełnie zapominając o tym, ze robiłem to ledwie chwile temu, z negatywnym skutkiem. Po chwili stała nade mną, obleczona w czar słońca, bogini wprost z morskiego królestwa. Patrzyła na mnie, czytając moje myśli i najskrytsze pragnienia. W momencie gdy nasze oczy zetknęły się ze sobą, i ja usłyszałem jej myśli, ubrane w cudowne obrazy – te obrazy mówiły mi jak zakończy się ten dzień i jak rozpocznie się noc.
Siadła obok mnie i uśmiechnęła się, pierwszy raz, wyjęty wprost z najpiękniejszej galerii uśmiechów, z której potem czerpała co rusz, garściami. Odwzajemniłem jej uśmiech, zupełnie oniemiały. Nie mogłem oderwać oczu od niej. Poczułem się nawet zażenowany faktem tak obcesowego i nietaktownego zachowania z mojej strony lecz nic na to nie mogłem poradzić, moje ciało nie dawało się kontrolować. Popatrzyła na mnie, jej oczy zaświeciły się tym cudnym zielonym blaskiem, rozchyliła namiętnie usta i wręcz domagała się pocałunków.
Lekko musnąłem wargami jej włosy, by potem pieszczotą zbliżać się coraz bardziej i bardziej do jej ust, pokonując granicę światła i cienia na jej, pachnącej kwitnącymi sosnami, skórze. Jej skóra – ta delikatna tkanka, rozsmakowana w subtelnej pieszczocie, chciała więcej, i więcej dawała – smak który przenosił poza doczesność, który zapamiętaniu pozostawał na wieczność wierny. Nareszcie! – jej usta w kolorze dojrzałej truskawki, eksplodowały namiętnością. Nasze języki zgłębiały nawzajem najskrytsze zakamarki ust. Byłem podniecony do granic szaleństwa, a zarazem szaleństwo zdawało mi się w tej sytuacji jedynym rozsądkiem jaki pozostał. Pozwoliłem jej pięknym dłoniom, poznawać moje ciało. Czułem drżenie każdego nerwu z osobna, gdy jej palce gubiły się w jednym miejscu, by po chwili pojawić się w zupełnie innym. Jej dotyk był dotykiem ognia, pozostawiając blizny rozkoszy do końca życia.
Po chwili przestała i odsunęła się.
- Ostatni raz widzisz ten las, zagubiony wśród piasku – powiedziała nie otwierając ust.
Po chwili zastanowienia zrozumiałem – wstałem zebrałem rzeczy i przeniosłem się pod jedno z drzew zakopanych w piasku.
Objęła mnie, całując w usta.
- Chcesz zobaczyć? – znów usłyszałem ten głos, choć tym razem jej usta były otwarte. Nie musiała dwa razy powtarzać.
Podszedłem do niej, wziąłem ją na ręce – powietrze wokół wydawało mi się znacznie cięższe niż Ona. Podszedłem do koca i delikatnie ułożyłem ją na nim.
Całowałem, całowałem wszędzie gdzie spoczął mój wzrok. Nisko ścieląca się smuga światła, znakomicie podkreślała jej cudowne kształty. Zachodzące słońce zostało egoistycznie wyparte z jej skóry przez moje usta. Nieśpiesznie napawałem oczy tym widokiem. Jej włosy szeroko rozłożone wokół głowy, tworzyły istny arras, w którym gubiły się kolejne ziarnka piasku. Wznoszące się z każdym oddechem coraz szybciej piersi, zwieńczone były pączkami dzikiej wiśni. Wzdłuż jej ciała, po obu stronach piersi, spływały łagodnie, misternie toczone ramiona. Jedną ręką pieściłem jej włosy, drugą w delikatny sposób malowałem jej twarz.
Jej pieszczoty były odwzorowaniem jej podniecenia. Namiętne i rozszalałe a zarazem miękkie i swobodnie romantyczne napełniały moje ciało niewymowną rozkoszą. W szaleńczym zapamiętaniu przylgnąłem do jej Kwiatu, zwabiony aromatem kwitnących magnolii. Jej delikatne palce schowały się, jakby zawstydzone przeżywaną przez Nią rozkoszą. Ciche westchnienia przecinały, powietrze, pieszcząc moje uszy. Spojrzałem w jej oczy – już wiedziałem czego teraz chce. Usłyszałem w jej myślach, swoje myśli - chcieliśmy tego oboje.
Wznosząc się i opadając drżeliśmy jak pierwsze wiosenne kwiaty podczas zamieci. Nasze ciała stopiły się w jedno i nic nie wskazywało na to, że istnieje na świecie siła zdolna nas rozdzielić.
Krzyknęła z rozkoszy.
Z wysokości mierzonej lotem łownego ptaka spadaliśmy w otchłań najmroczniejszych zakątków oceanu, by na powrót wznieść się na zawrotną wysokość. Mój oddech stał się rwany, i zbyt szybki by to wszystko mogło być prawdą. Ledwo jedno miłosne uniesienie było za nami, dawaliśmy się porwać drugiemu, przepełnionemu nową namiętnością, jak gdyby to pierwsze w ogóle nie miało miejsca.
W końcu bez sił, opadliśmy na koc, wtuleni w siebie, i w siebie zapatrzeni.
Przez większość nocy, przy wtórze odpływu, bezgłośnie rozmawialiśmy, popijać wyśmienite wino, za które nie omieszkałem podziękować nazajutrz lekko strapionej i zdziwionej pani w winiarni. Przez większość nocy, leżeliśmy wpatrzeni w gwiazdy, świecące pomiędzy igłami sosen.
Rano obudziłem się, wyspany po raz pierwszy od przyjazdu, mimo, ze nie mogłem spać dłużej niż trzy – cztery godziny. Czyste niebo uśmiechało się jednym malutkim obłokiem na północnym skraju.
Wstałem i zebrałem swoje rzeczy.
Spojrzałem w stronę morza i zobaczyłem zalany wodą falochron.
Zobaczyłem ją, stojącą na ostatnim paliku i z zalotnym uśmiechem ubarwiającym jej twarz.
Zielony błysk oczu przyćmił groźnie łypiące słońce. Odwzajemniłem jej uśmiech i odwróciłem się by wrócić do domu.
Drzewa rosnące na plaży, zniknęły.
piątek, 2 października 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz